Run Anderton, Run!

Data:
Ocena recenzenta: 9/10

Philip Kedrick Dick należy do najwybitniejszych pisarzy science fiction XX wieku. W swoich powieściach i opowiadaniach w umiejętny sposób prezentował tematykę trudną dla ludzi mu współczesnych. Zadawał egzystencjalne pytania i zagłębiał się w ludzką naturę. Na podstawie jego książek powstało wiele adaptacji filmowych. Jedną z nich jest “Raport Mniejszości” (Minority Report), nakręcony na podstawie opowiadania Dicka z 1956 roku – i choć nie może się on równać z książkowym pierwowzorem, to i tak jest to bardzo dobry film, z podkreśleniem słowa “dobry”.

Fabuła

Fabuła filmu koncentruje się wokół postaci Johna Andertona (w tej roli Tom Cruise) – komisarza organizacji o nazwie. “Precrime” zajmującej się ściganiem morderców, zanim ci w ogóle popełnią zbrodnię. Dokonują tego dzięki “pomocy” jasnowidzów, zamkniętych w stanie swoistego “pół-snu” w kwaterze głównej organizacji. Anderton, poświęcony pracy po utracie syna, bezgranicznie wierzy w system – okazuje się jednak, że kolejne morderstwo ma zostać popełnione właśnie przez Johna. Ten dowiaduje się o tym i próbuje wyjaśnić sprawę, zanim zostanie złapany przez swoich dawnych współpracowników.

Świat przedstawiony i góra nagród

Świat, jaki obserwujemy w tle filmu to Waszyngton i jego okolice w 2054 roku – typowe amerykańskie miasto przyszłości, w którym możemy wyczuć charakterystyczny klimat utopii w niektórych momentach filmu. Wielkie wieżowce, “magnetyczne” autostrady, do tego nowoczesne komputery, pojazdy “drogowe” i powietrzne pozwalają nam odczuć ten skok technologiczny i społeczny, jaki dokonał się przez pół wieku – za ten świat koniecznie trzeba pochwalić twórców.

Należy w tym miejscu wspomnieć o ciekawostce. Otóż reżyser Steven Spielberg zaprosił do produkcji kilkunastu ekspertów od tzw. "concept arts", jak również futurologów, którzy mieli pomóc przy tworzeniu “świata przyszłości”. Zdecydowanie wyszło to filmowi na dobre.

Film pojawił się w roku 2002, jak już wspomniałem został wyreżyserowany przez Stevena Spielberga. Kosztował ponad 100 milionów dolarów, został nominowany do Oskara za najlepszy montaż dźwięku. Zdobył nagrodę Saturna za najlepszego reżysera, najlepszy film Science Fiction, najlepszą aktorkę drugoplanową i najlepszy scenariusz. W sumie film zdobył 16 nagród, a do 47 był nominowany – to niesamowite osiągnięcie jak na produkcję z tego gatunku.

Efekty specjalne i muzyka

Efekty specjalne stoją na wysokim poziomie. Widok autostrad w mieście zachwyca, interfejs komputerów to spełnienie marzeń maniaków, a “silniki rakietowe” są przyjemne zarówno dla oka jak i dla ucha. Różnej maści ekrany przewijające się w miejskich placówkach wyglądają realistycznie, małe “pajączki-skanery” zostają na długo w pamięci.

Muzyka jest dobrana w niezwykły sposób. Możemy usłyszeć zarówno fragmenty symfonii Schuberta i Czajkowskiego, jak i autorską muzykę napisaną na potrzeby filmu. Dobrana jest ona do odpowiednich fragmentów – te dynamiczne, pełne akcji posiadają równie dynamiczną muzykę, natomiast momentom “utopijnym” towarzyszą sielankowe dźwięki. Za muzykę należy się duży plus.

Głębia

Film porusza bardzo ciekawy temat. Mianowicie rodzi się pytanie, czy można skazać człowieka za przestępstwo, którego jeszcze nie popełnił i nigdy go nie popełni, ponieważ został powstrzymany? Tak właśnie działa Precrime – zamykają ludzi zanim ci popełnią przestępstwo (w tym przypadku chodzi tylko o morderstwa). Logicznym jest, że jeśli kogoś zamknięmy, to ten ktoś nie będzie miał już okazji do popełnienia przestępstwa, a skoro nie było przestępstwa, to nie ma podstaw do ukarania kogoś. Trudno jednoznacznie rozstrzygnąć ten dylemat, przytoczyć jednak można tutaj pewien cytat z filmu wypowiedziany w sytuacji, w której Danny Witwer łapie kulkę upuszczoną przez Andertona:

John Anderton: Dlaczego ją złapałeś?
Danny Witwer: Ponieważ by spadła.
John Anderton: Jesteś pewien?
Danny Witwer: Tak.
John Anderton: Ale nie spadła. Złapałeś ją. Fakt, że zapobiegłeś zdarzeniu wcale nie zmienia faktu, że zdarzenie to by się wydarzyło.

Podsumowanie

Raport Mniejszości jest produkcją “z rozmachem”, wyjątkowo efektywną, z dobrą obsadą aktorską i znanym reżyserem Stevenem Spielbergiem. Świetne dopasowanie muzyki do akcji i niezwykłe przedstawienie świata przyszłości, a także ogólna adaptacja opowiadania Philipa K. Dicka sprawiają, że “Minority Report” staje się obowiązkową pozycją na półce fana Science Fiction.

Zwiastun:

O tak film świetny. Właśnie takiego kina więcej potrzeba.

Tak, "Raport" jest zdecydowanie jednym z lepszych SF ostatnich lat.

Niestety filozoficzna kanwa tego filmu została elegancko spuentowana 3 lata wcześniej, w "Matriksie", o którym masz nie najlepsze zdanie. Neo, na uwagę Wyroczni, by nie przejmował się wazonem, obraca się by spojrzeć o jaki wazon chodzi i.. tłucze wazon. "Minority report" w miniaturze.

Jeszcze jedno - Dick był wizjonerem, jednym z wielu w Nowej Fali. Znacznie wyprzedzał swoje czasy, ale jednak to one były dla niego odniesieniem. Obecnie mamy już inną perspektywę. Czy naprawdę nie możemy sobie dzisiaj wyobrazić, że za 50 lat coś podobnego do Precrime zamiast 3 jasnowidzów, będzie używać, dajmy na to, 3 różnych matematycznych modeli? Spielberg zrobił dobry film, ale trochę bezrefleksyjnie podszedł do książki.

Hmm, "Numbers" się kłania ;).

Nie wymagajmy od Spilberga refleksji przy adaptacji, jako reżyser jest dobry, ale aby zrobić genialną adaptację książki takiego geniusza, jakim był Dick trzeba jednak czegoś więcej niż tylko Spilberga.

Z tym Matrixem to zaczynam dochodzić do wniosku, że wszystko co w nim ważne umknęło mi przez ten szum medialny. O filmie było po prostu za głośno, zwracano uwagę na technologię stojącą za produkcją, a nie na treść - może dlatego do dzisiaj nie potrafię przebić się przez tą podświadomą barierę. Minority Report zaś przeszedł jakby bez echa, a ja lubię oglądać filmy "niszowe". A może to po prostu moje zamiłowanie do Ubika i samego Dicka?

W dzisiejszych czasach jest taki postęp, że nie wiadomo, co będzie jutro - gdy Dick pisał Raport, lepiej, gdy Spilberg reżyserował Raport, świat był wolniejszy, postęp technologiczny był wolniejszy. Dzisiaj dla przykładu technologia z Raportu staje się rzeczywistością - ekrany dotykowe, reklamy reagujące na osobę ją oglądającą, "augmented reality" i te sprawy. Nie wiem jak was, ale mnie tam jasnowidzowie nie przerażają, technologia mnie przeraża :).

Raport mniejszości na pewno nie jest filmem niszowym. Swego czasu było o nim sporo szumu w mediach. Nadal pamiętam jak krytycy porównywali go z Blade runnerem. Co do technologii to ciekawie zostało też ukazane kasowanie biletów w autobusie ;)

Tak, film niszowy nie zarobiłby do końca 2002 roku (roku premiery) 320 mln USD :)
To kino komercyjne, to Hollywood.
Natomiast w kwestii jakości adaptacji to najważniejszy jest moim zdaniem scenariusz (i to co przyświeca scenarzyscie w trakcie jego pisania i to co jest punktem wyjścia dla samego pomysłu na scenariusz). Inaczej się pisze scenariusze dla produkcji holiłudzkich, inaczej dla kina niezależnego. Dlatego miejsce produkcji filmu, a dokładniej min. poziom swobody twórczej reżysera i szkoła filmowa z której wywodzą się twórcy filmu również ma olbrzymie znaczenie.
Minority report to dla mnie tylko i aż, dobra, klasycznie holiłudzka superprodukcja S-F.

No to może inaczej - jeśli o Matrixie słyszałem, gdy jeszcze bawiłem się klockami Lego, a o Minority Report nie miałem pojęcia do 2008 roku, choć Scifi fascynowałem się już od 2001, to znaczy, że film nie był aż tak "hitowy" jeśli chodzi o reklamę w Polskich mediach :D

Bo Matrix należał do filmów, które wyznaczały nowe kierunki w kinie, nawet jeśli był w głównej mierze nawalanką kung fu. A "Minority" nie, co jeszcze go nie kwalifikuje jako niszowy. To jest porównywanie człowieka normalnego wzrostu z koszykarzem. :)

No to mniej popularny ten Minority po prostu jest, bo trzeba więcej myśleć, a jest mniej nawalanki kung fu, hmm? :D

Niezupełnie - jeśli oddestylować kung fu, z Matriksa pozostaje naprawdę wiele ciekawego SF. Można powiedzieć, że kung fu jest relaksującym przerywnikiem między kolejnymi, godnymi refleksji pomysłami. :)

Lol, no to powiedzmy, że "o gustach się nie dyskutuje" :D

Cholera, masz rację. W takim razie zwijam Filmastera i idę na piwo.

to zabieram się za kasowanie danych na serwerze!

Cholercia, właśnie zrozumiałem, co napisałem lol

No to może jeszcze raz: Matrix to jest taka nawalanka, w której można doszukać się jakieś typowej dla scifi głębi. Nie zmienia to faktu, że Matrix to taka nawalanka, którą 99% ludzi będzie się zachwycać tylko dlatego, że jest "kung fu", efekty spejcalne, slow motion i trochę unikalnych koncepcji, ale głównie jest to film przeznaczony na wielki zarobek, z którym łaczy się wielka reklama, a jak ktoś doszuka się czegoś więcej (bo po tylu opiniach nie wątpię, że coś jest), to tylko na plus.

Minority zaś w moim odczuciu (bo cały czas jesteśmy nastawieni subiektywnie, nieprawdaż?) to film, który z uwagi na raczej brak czegoś przełomowego przeszedł bez echa. Wśród młodzieży do dzisiaj można dosłyszeć dyskusje o Matrixie, ale o Raporcie to już chyba tylko wśród a) maniaków kina scifi i b) maniaków dobrego kina, ew. c) maniaków Dicka.

I o to to właśnie mi chodzi, iż Matrix to taki hicior, który mocno uderzył w popkulturę, a Raport to film, który hiciorem nie jest, a jest genialny.

:D

Myślę, że odbiór obu filmów bardzo zależy od indywidualnego nastawienia oraz liczby i rodzaju filmów, jakie widzieliśmy wcześniej.

Ja na seansie "Matrixa" znalazłam się przypadkiem, nieprzygotowana kapanią reklamową, lekturą recenzji itp. Spodobało mi sę, że ktoś spróbował przenieść na ekran snutą przeze mnie (i pewnie przez wielu innych) w dzieciństwie wizję, że "tak naprawdę" nasz świat i my wszyscy jesteśmy zabawką jakiegoś olbrzyma, który hoduje nas tak jak by hodujemy rybki w akwarium. Dla mnie był to pierwszy film, w którym podważono rzeczywistość rzeczywistości i nie okazało się, że "problem" dotyczy tylko jednego bohatera (tzn, nie chodzi o jego sen czy halucynacje). Logika świata Matrixa była tematem wielu dyskusji na korytarzach naszego liceum ^_-. Nawiązania do baśni i mitów nadawały filmowi charakter baśni.

W tym samym roku "wypuszczono" także film "Trzynaste piętro", którego pomysł był zbliżony do "Matrixa", i który przeszedł chyba zupełnie bez echa.

"Raport mniejszości" z kolei był dla mnie filmem bardzo wykorzystującym wątki już mocno eksploatowane. Mamy tu "dobrego faceta", który zaczyna byc ścigany przez własną organizację - musi przeżyć i jednocześnie dowieść swojej niewinności (typowa fabuła filmu sensacyjnego). Ciekawe jest połączenie tego schematu z wątkiem "ucieczki przed przeznaczeniem" (co prawda również przewijającym się w różnych filmach). Ucieczka i metody ukrycia się w świecie permanentnej inwigilacji - nic nowego. Zagadka kryminalna - na 4+: podwójne dno (to już dobrze), ale od razu czytelne dla doświadczonego miłośnika kryminałów.

W sumie "Raport" podobał mi się, uznałam go za dobre, rozrywkowe kino - leży u mnie w tej samej przegródce co "Matrix". Ale jednak to "Matrix" ma plusa za nowatorskość.

ps. Moje refleksje odnosza się tylko do peirwszej części "Matrixa".

Widzisz, Raport powtarza znane wątki, bo Raport powstał na bazie opowiadania Dicka z 56 roku, wszystkie późniejsze filmy scifi czerpały z literatury scifi, tym samym też z Dicka i kiedy adaptacja Dicka weszła na ekrany, okazało się, że większość tego wszystkiego już była :D

Niewkluczone, ale Raport to też współczesne kino holiłudzkie, nakręcone przez reżysera będącego jednym z symboli Fabryki i stąd również mógł się wydawać wtórny.
Dla mnie i Matriks był mocno nieświeży (poza warstwą techniczną), choćby ze względu na to że sam pomysł matriksowego świata, jak to już gdzieś wcześniej pisaliśmy, pojawił się u dużo wcześniej u Lema (Kongres Futurologiczny np. ) i wszystko było ciekawsze, a do tego okraszone fantastycznym humorem.
Matrix pod względem efektów to na pewno ważny krok naprzód, ale poza tym dla mnie same minusy, np. :
- jak już wspomniałem, nierobiący na mnie wrażenia pomysł znany mi od czasów podstawówki
- Keanu Drewno Reeves – beznadziejny dla mnie aktor
- przebijający się przez ekran egocentryzm i nadęcie twórców, (czasami miałem wrażenie że ich pomysły były zwykłym szpanem, miałem wrażenie, że w trakcie filmu chcieli powiedzieć: "patrz jacy jesteśmy czadowi, jaki mieliśmy pomysł na scenę, nastolatkom normalnie powypadają słuchawki z uszu jak to zobaczą). Poza tym główne postacie w filmie też są strasznie nadęte ( i te ich szpanerskie, celebryckie okulary, bleee)
- brak mrugnięcia okiem (czasami aż się prosiło) i przez to nie mogłem łatwo przełknąć scen w których np. Kijana uciekając przed gościem w okularkach, zamiast wykorzystać (znowu...) matriks, "pędzi" po schodach robiąc małe kroczki. Myślę sobie, że normalnie mógł wchodzić ciągle tą sama nogą jak to mają w zwyczaju małe dzieci, to by jeszcze podwyższyło dramatyzm.
- sceny walk zabawnie słabe choćby w porównaniu z klasyką gatunku „adziaaaa” rodem z dalekiego wschodu (widziałem tego całą masę jak byłem nastolatkiem )

No pewnie, że Matrix był pretensjonalny, miejscami nielogiczny i wtórny (ta dyskusja była pod notką Nathana o Equilibrium). Ale to samo można powiedzieć o "Obcym". Kosmita-potwór zabijający ludzi... no proooszę, już starożytni Egipcjanie malowali to na piramidach. Design Gigera to też czysty szpan i wciąż jedna z najlepiej przedających się marek.
"Terminator"? Podróże w czasie - H.G. Wells, koniec XIX wieku. Sztuczni ludzie o zabójczych skłonnościach - Mary Shelley, jeszcze wcześniej. A Arnie nosił ciemne okulary. :) Oba wymienione klasyki nie grzeszą też autoironią.

To nie chodzi o to, czy pomysł na film jest nowy. Chodzi o to, jak zostanie wykorzystany. I mnie naprawdę wypadły słuchawki z uszu jak oglądałam to w kinie, bo to było dla mnie coś zupełnie nowego pod kątem wizualnym - przemyślana, staranna kolorystyka. Znakomite, nowatorskie efekty specjalne i design scenograficzny.
Dynamiczny, ale nie przeszkadzający w odbiorze montaż. O choreografii walk się nie wypowiem, bo się nie znam. Ja wiem, że dzisiaj to już nie robi wrażenia, bo literalnie każdy to wykorzystuje. Ale to Wachowscy byli pierwsi.
Jeśli chodzi o aktorstwo, to dla mnie nie było przekonujące, ale nie był to też film, który się na nim opierał. A scenariusz? Był dobry - prosty i trzymający w napięciu. Powielał i łączył znane wątki SF, ale robił to dość zręcznie, by szafa zagrała. Poza tym - ja się cieszę, że ściągał z Lema, bo Lem jest cool. :)

No, tyradę napisałam.

A ja jestem ciekaw przy której kolejnej recenzji Nathana znów pogadamy sobie o Matriksie. Może jak wejdą do kin Moon i District 9 to znów będzie okazja :)

Przy okazji premiery "Janosika" Holland też można chyba wspomnieć... ;)

Tyle, że i Alien i Terminator to dreszczowce, całkiem inne gatunkowo od technopopowego Matriksa. Zbytnie mruganie okiem zabiłoby efekt. Nie ma go w ogóle w Alien, a w T, owszem, scena z okularami, ale poza tym jest jednak dość mrocznie.
Matriks opiera się na pomyśle który zrobiłby być może na wrażenie gdyby na pomyśle się nie skończyło. Jednak rozwinięcie fabuły to wg mnie nic ciekawego. Wszystko mocno przewidywalne i pod nastoletnią widownię. Równocześnie miałem wrażenie, że autorzy mają taką intencję żeby to wrażenie wywołać.
Tak się nadęli, że to nadęcie udzieliło się ich bohaterom, a nadęty Kijana to dla mnie zbyt wiele.
Lem jest cool, a Wachowscy w moim odczuciu próbowali mi wmówić, że są cool. Każdą sceną przymilali się do mnie. Nie lubię takiego kina. Nie lubię też kina akcji, w ogóle nie lubię kina...co ja tu robię...

Esme zauważył(a?) dobrze, że nie liczy się wtórność, ale to, jak utarte pomysły można na nowo wykorzystać. Jeśli patrzylibyśmy tylko na wtórność, to wszytko już kiedyś było (noż motto nowego Battlestara się kłania). W dodatku, większość współczesnych scenarzystów (tych klasy "B") często korzysta z tego, co stworzyli już pisarze wieki temu.

Nie ukrywajmy również, iż kochane kino hollywoodzkie ma na celu zarobek, potem sławę aktorów, a dopiero gdzieś na końcu przekazanie jakiejś głębokiej myśli, nawet jeśli mamy do czynienia z adaptacją powieści/opowiadania genialnego pisarza. Czasem mam ochotę zebrać ekipę i nakręcić niezależny film science fiction, taki niskobudżetowy z kartonowymi dekoracjami, który skupiłby się na przekazaniu głebokieto morału, a nie na efektach specjalnych. Z tego też względu tak uwielbiam dawne produkcje scifi, jak Alien, Terminator, Predator czy Blade Runner, jeszcze nawet The Next Generation i stare Star Treki - wtedy nie było możliwości technicznych, za którymi ludzie by szaleli jak dzisiaj (wynika to też z dawnej mentalności, która dzisiaj jest już inna, liczy się efekt wizualny, nie merytoryczny), by zachęcić widza trzeba było skupiać się na przekazywanej treści. A Odyseja Kosmiczna Kubricka, ech :D

Zaś co do Matrixa, bez obaw - moja specjalizacja w recenzjach produkcji scifi gwarantuje, że filmasterzy nie prędko o Matrycy zapomną :P

No jak to? Zauważyła! :)

Akurat jeśli chodzi o Scotta, to ja absolutnie szaleję za Blade Runnerem, ale nikt mnie nie zmusi, żeby skupiła się wyłącznie na przekazie, bo to jest film niesłychanie atrakcyjny wizualnie. Podobnie Aliens.

A niskobudżetowa fantastyka a la Dick też potrafi się dziś sprawdzić - przykładem kultowe "Pi".

Aliens jest filmem Jamesa Camerona. Alien to dzieło Scotta. Oba filmy uważam za genialne.

Uch, w ferworze walki napisałam o jedno S za dużo, Chodzi mi oczywiście o Scotta. "Decydujące starcie" pozostaje u mnie na liście "todo". :)

W ferworze walki;). Druga sprawa, że języku polskim nie mamy niestety liczby mnogiej rzeczownika obcy, a fajniej by było dać tytuł jednowyrazowy temu filmowi.

Rzeczywiście, zagalopowałem się z tą "marnością" pomysłu. Jak dłużej się nad tym zastanawiam, to dochodze do wniosku, że nie zrobił on na mnie wielkiego wrażenia, bo już go znałem i w takiej sytuacji tylko jego rozwinięcie, potencjalnie obiecujące, mogło mnie wciągnąć. Niestety otrzymałem kino rozrywkowe dla zaczopowanych słuchawkami nastolatków.
Pośród tego całego efekciarstwa, elementy "ambitne" filmu, jesli jakieś tam były, pozostały dla mnie niedostrzegalne.

Nathan, pomyśl o małej odmianie i skorzystaj, z co prawda żartobliwej, ale jednak, sugestii Umbrina i napisz o swoich wrażeniach z Janosika, a my, tradycyjnie, rozpętamy znowu dyskusję o Macierzy ;)

Już widzę tytuł: "Nowy Janosik jako błąd Matrixa niezgody z rzeczywistością wygenerowaną przez polskiego architekta, który na pewno był kobietą" :D

Jeśli chodzi o to, że "wszystko już było, nawet myśl, że wszystko już było" =} to przypominam sobie takie opowiadanie niejakiego Ilji Warszawskiego pt. "Uniwersalny poradnik dla pisarzy fantastów" (Kroki w nieznane 5, Galaktyka 1). Wyśmiewał tam schematyczność pomysłów na opowiadanie fantastyczne.

Pewnie w innych gatunkach literackich nie jest tak znowu lepiej, ale w s-f uważa się pomysł za clue programu i dlatego tak się wszyscy czepiają. Co do mnie to lubię jak coś jest dobrze zrobione (napisane, nakręcone), a szukanie nawiązań i powinowactwa z wcześniejszymi rzeczami uważam za fascynującą rzecz.

To rzekłszy wolę Matriksa (The Matriksa, a nie jego dalsze podróbki tych samych autorów =} ) niż Raport. W Raporcie, tak jak w A.I., miałem wrażenie, że jest to zwykły film (o ściganym i o samotności chłopca) z dodatkami fantastycznymi. W Matriksie ta rzeczywistość była krwista i służyła ożywieniu pytań o tożsamość człowieka wobec wszechobecnej techniki.

Zwłaszcza gdy sobie przypomnimy klasyczną naukową definicją różnicy człowieka od innych zwierząt - że potrafi korzystać z narzędzi (skądinąd okazuje się, że inne zwierzęta też to potrafią, a także że potrafią się uczyć nawzajem, ale nie rozwinęło się to aż tak). No i tu widzimy sytuację skrajną - to narzędzie nie tylko się zautonomizowało, ale wręcz wykorzystuje człowieka... To jest ładunek myślowy równie cenny jak przypominanie o ułudności świata fizycznego (fakt, new-agowe, ale mnie to nie razi).

A widzisz, ja np. w A.I najbardziej doceniłem i emocjonalnie przeżyłem wątek dotyczący miłości i potrzeby miłosci w relacji matka-dziecko, a także w ujęciu szerszym, miłości do której zdolny jest człowiek i pytania o to czy ta nasza emocjonalność, zdolnośc do miłości przetrwa w trakcie technoewolucji ludzkiej cywilizacji. Końcówka filmu, mimo że ckliwa mocno wryła mi się w pamięć. Niewykluczone, że duże znaczenie miało tu to, że sam jestem od 1,5 roku ojcem małego chłopczyka a film oglądałem pierwszy raz jakieś pół roku temu.
W ogóle perypetie robocika-chłopca bardzo mnie wciągnęły i film bez dwóch zdań uważam za dużo ciekawszy niż nabzdyczonego Matrycę.
Jeśli idzie o Raport to clue jakoś mnie nie zainspirowało do przemyśleń, wydało mi się raczej błahe, ale już sam świat przysżłości, tak szczegółowo wykreowany, bardzo mi sie podobał i z dużą przyjemnością na to wszystko patrzyłem.

Dziwią mnie opinie, że "Raport mniejszości" przeszedł bez echa. Wchodził do kin z wielką pompą, a gazety rozpisywały się, że dawno nie było tak fantastycznie wykreowanego świata przyszłości w kinie. Ponadto był dziełem "złotego dziecka Hollywood". Ja jednak mam akurat o Spielbergu wręcz odwrotne zdanie, dla mnie to reżyser, który potrafi spieprzyć wszystko, poprzez nieustanne dolewanie lukru (jeśli ktoś widział Wojnę światów to wie, o czym mowa). Cóż, niestety masowa amerykańska publiczność to kocha.

Oczywiście, wcale nie twierdzę, że Raport mniejszości jest bardzo złym filmem. Po pierwsze opiera się na znakomitym pomyśle Dicka. Po drugie Spielbergowi nie można odmówić biegłości technicznej i wiele obrazów jest świetnie zrealizowanych. Niestety jak to Spielberg dodał do tego trochę "shoot and run" oraz kiczowaty happy-endowy finał.

A Matrix.. wchodził do kin cichutko, ale zrobiło się o nim bardzo głośno. Przede wszystkim dlatego, że Wachowscy (oprócz zasadnicze,j ciekawej, choć oczywiście od dawna znanej w sci-fi idei) wpadli na wiele bardzo oryginalnych pomysłów, i nie ma się co śmiać z kung-fu, bo to właśnie metoda filmowania walk, ze słynnymi zamrożeniami, jest chyba ich najbardziej oryginalnym wkładem do światowej kinematografii.

Jak to "spieprzyć wszystko"? A "Poszukiwacze zaginionej arki"? :(

Ano. I jeszcze "Złap mnie jeśli potrafisz" mu się udało nie przesłodzić. Nie widziałem "Monachium" ale też podobno brak w nim typowego spielberyzmu, o którym pisze doktor_puelbo. No i Lista Schindlera, co by tam nie zarzucać, to niezły film, który broni się sam (choć nie uważam go za czołówkę światowej kinematografii).

Ale w ogólności równie mocno nie trawię spielbergyzów, które szczególnie były widoczne w takich filmach jak "Sztuczna inteligencja", który oglądałem z prawdziwym obrzydzeniem.

Hm, "Kolor purpury" moim zdaniem miał odpowiednie proporcje słodkości i brutalności - bez tej słodyczy byłby to straszliwy naturalizm i manifest jakiś, a tak to ma liryczny i osobisty wymiar. Ale faktycznie, dobrze określiliście piętę achillesową tego reżysera.

Spotkałem się kiedyś, z całkiem przekonującą teorią, że problemem Spielberga jest to, że on nie zna prawdziwego życia. Od małego wychowywał się w cieplarnianych warunkach, bardzo szybko odniósł sukces, etc. I to powoduje, że jemu życie rzeczywiście jawi się jako bajka, może i czytał o nieszczęściach, ale ich zupełnie nie czuje. Jego przesładzanie filmów jest w pewnym sensie naturalne, to znaczy, on naprawdę wierzy, że taki jest świat :)

Znaczy taki duży chłopiec, jak Michael Jackson? To możliwe.

To samo z "Imperium słońca". Bez paru typowo spielbergowskich scen byłby to wyjątkowo okrutny film.

Ojoj, Imperium słońca było dla mnie tak słodkie, że bałem się, że się próchnicy nabawię :)

Tam jakoś wyjątkowo łatwo mi przyszło to wybaczyć. Może chodzi o to, że głównym bohaterem jest dziecko, które jeszcze potrafi zachwycić się światem takim, jaki jest i wszędzie potrafi wynaleźć rzeczy piękne i zabawne. Skontrastowanie takiej postawy z wojenną rzeczywistością było dla mnie czymś interesującym.

"Monachium" widziałam, ma jakieś tam elementy kiczowate, ale to dobry film i na pewno nie jest przesadnie słodki. I "Raport" raczej też nie.

Ostatnio zmęczyłam "E.T.", ale wszyscy byli tam tacy dobrzy i mili (zwłaszcza siły rządowe), że muszę zaliczyć to do tych zalukrowanych. Może i to jest Spielberga maniera, ale uważam, że robi dużo wyjątków.

Przepraszam, nie chciałem nikogo urazić. To było oczywiście pewne uproszczenie, które miało podsumować moje (subiektywne!) zdanie o tym reżyserze.

Ja akurat przygód Indiany Jonesa zupełnie nie trawię, ale to pewnie dlatego, że za stary już byłem jak to oglądałem pierwszy (i ostatni) raz.

Najlepsze filmy Spielberga z mojej perspektywy to jego debiut pełnoekranowy, czyli "Pojedynek na szosie", "Szczęki", oraz ... "E.T.", a co! ;))

Dla mnie Spielberg to przede wszystkim efekty specjalne. Często nie ma w tym nic złego - filmy takie jak "Park Jurajski" czy "Indiana Jones" są przeciez na nich oparte. Czasem jednak reżysera "ponosi" - dla mnie np. zbędnym elementem filmu "Szeregowiec Ryan" jest około pół godziny lądowania w Normandii, podczas którego wybucha mnóstwo bomb i mnóstwo żołnierzy obrywa w zabawnych i niespodziewanych momentach (prosze na mnei nie krzyczeć, jeśli nie jest to dokładnie pół godziny - oglądałam ten film tylko raz i nie chce mi się drugi, żeby dokładnie sprawdzić - w każdym razie scena jest dłużyzną).

To akurat chyba najlepsza scena batalistyczna jaka nakręcono. Szacunek za zdjęcia naszego rodaka. Również 'Lista Schindlera" ma wybitne zdjęcia, a sam film jest mistrzowski.

Tak, ale czy potrzebna akurat w tym filmie? Ja miałam wrażenie, że jest sztucznie doklejona do filmu, który opowiada inną historię. Można pewnie powiedzieć, że daje widzowi odczuć smak wojny, zrozumieć jak śmieszną wydaje się akcja ratowania jednego człowieka itd. ale nie jest to dla mnie przekonujące.

"Park jurajski" to była dla mnie trauma. Jako dziecko byłam na tym w kinie i oczywiście zaczęłam zbierać dinozaury. Kiedy obejrzałam to później powtórnie, ledwo wytrzymałam do końca. Schemat na banale i kliszą pogania. To jest dopiero film robiony z myślą o nastolatkach. Efekty specjalne nie załatwią wszystkiego.

A ja bardzo lubię ten film. i jego efekty. Schematu nie widzę, tylko oryginalny scenariusz.

Postaci. Postaci są straszne. Zero psychologicznej głębi. Jeszcze żeby wszystkie takie były, to OK. Ale Goldblum się wybija na plus i przez kontrast cała reszta jest już zupełnie beznadziejna.

Myślę, że "Park" w rzeczywistości jest niezły - pamiętam świetne zdjęcia, reżyseria jest sprawna, no i był dla mnie kultowy w dzieciństwie. Takich filmów nie powinno się oglądać, kiedy jest się już starym i zgorzkniałym, bo zwykle nie wytrzymują konfrontacji z tym, co się pamięta.

Sam pomysł aby przywrócić prehistoryczne stworzenia używając DNA wiekowego komara spodobał mi się. Ciekawie jest pokazana konfrontacja człowieka i jego techniki z naturą. Muzyka też zapada w pamięć.

Skoro już się pastwimy nad Spielbergiem, to dla mnie filmem złym nie do wytrzymania był "Terminal". Oglądałem z mamą i chyba tylko dlatego dotrwałem do końca...

Ale Terminal nie był słodki. Był po prostu dość nudny, mimo że pomysł bardzo mi dużo naobiecywał, gdy o nim usłyszałem.

Terminal to film typowy dla Spielberga. Słodki, uproszczony, łatwostrawny dla amatorów lukru. Ja może amatorem nie jestem, ale też mi zwykle w wydaniu spielpergowskim nie przeszkadza.

To taki typowy film na rodzinne oglądanie filmu w niedzielę po południu na HBO. "Każdemu się spodoba".

Tak to już jest, że niektóre produkcje z Hollywood są nominowane do Oskara za scenariusz, a inne tylko za efekty specjalne, takie są prawa natury :).

Terminal słodki może i jest, ale IMHO o to chyba chodziło, przecież nie każdy film o tragedii musi być tragiczny, prawda? Podobnie jest z Parkiem Jurajskim, no przecież nie można spodziewać się niczego poza rozrywką w filmie o wyspie dinozaurów, zwłaszcza biorąc pod uwagę, iż w każdej częsci mieliśmy jakieś dziecko wśród bohaterów ;).

Niektóre produkcje po prostu nie aspirują na "coś więcej" i nie należy od nich tego wymagać.

Spilberg to taki człowiek sukcesu, który wie jak zarobić i wie, że na filmie wymagającym głebokich przemyśleń zarobić się nie da (a przynajmniej nie aż tyle), po co mu dziesiątki nagród od największych krytyków w świecie filmu, jak do garnka włożyć nie będzie coś miał. Smutna prawda jest taka, że widz "masowy" nie chodzi na zdobywające nagrody arcydzieła tylko na filmy przeznaczone dla mas, jak Matrixy czy Transformersi. No takie czasy...

Czy to ten sam Nathan, który trochę wyżej nazwał "Raport mniejszości" niszowym i poruszającym ciekawy temat? :)
IMO wiele takich masowych filmów, specjalnie czy nie, dotyka interesujących zagadnień, ale robią to w sposób nienamolny. Jeśli ktoś chce znaleźć w nich takie treści, to może. Taki był "V for Vendetta" - typowy film "dla ludzi" poruszający temat manipulacji społecznej, terroryzmu, totalitaryzmu... Co kto tam chce. Nie można odmawiać wartości takiemu kinu tylko dlatego, że jest zrobione głównie z myślą o tym, by było atrakcyjne dla możliwie szerokiej widowni. Jeszcze niedawno całe SF było potępiane w czambuł jako rozrywka plebejska.

Podobny trend obserwuje się w literaturze - opakowuje się złożone idee w wątki zaczerpnięte z np z kryminałów, jak w "Imieniu róży". Po to, by "czytelnik naiwny" też mógł czytać z przyjemnością. I nie uważam tego za głupie, wręcz przeciwnie - dzięki temu twórca zwraca uwagę na to, jak pisze, a nie tylko co. A odbiorca, bardziej czy mniej wyrobiony, chętnie sięga po taką książkę.

Zauważ, że nie przytoczyłem Raportu w odniesieniu do poprzedniego komentarza, bowiem Raport sam w sobie aspiruje na coś więcej, inaczej nie trzeba się było męczyć, żeby stworzyć adaptację, raczej wzięło by się jakiegoś hollywoodzkiego scenarzystę ;).

Idealnym przykładem takiego podejścia jest "Truman Show". Jak ktoś chce to potraktować jak rozrywkę, to się będzie dobrze bawił. A jak ktoś chce czegoś więcej to też w tym filmie znajdzie. I uważam, że taki film jest właśnie najtrudniej zrobić.

Zgadzam się, i dlatego w holiłud poszukuje się takich scenariuszy najczęściej i takie się najchętniej kupuje.
Połączenie strony nazwijmy to rozrywkowej (tutaj może to być komedia, sensacja, thriller itp itd. lub mix gatunkowy czyli to co wywołuje emocje ) z "czymś więcej" (dla ambitniejszej, bardziej wymagającej pod względem intelektualnym widowni ) daje samograje które mają największą siłę oddziaływania i największy zasięg frekwencyjny (np. Forrest Gump, czy przytaczany Truman Show, albo...Matriks :) ).
Pozostaje jeszcze kwestia akcentów. Myślę, że w kinie komercyjnym ta pierwsza warstwa, rozrywkowa, jest dominującą, a w kinie niekomercyjnym odwrotnie.
Filmy pozbawione warstwy rozrywkowej (wywołującej emocje) zwykle są trudne w odbiorze i nie uzyskują dobrych wyników frekwencyjnych :) np. Smak wiśni Kiarostamiego...

Wiele dobrych filmów SF czy fantasy to właśnie takie samograje. Wyjątkiem jest "Odyseja kosmiczna". Być może najbardziej wyważony pod tym względem jest "Łowca androidów", dlatego jest taki kultowy, :)

O ile produkcje komercyjne mają za zadanie podobać się publiczności, o tyle niszowe potrafią wykazywać odwrotne tendencje. Zwłaszcza w polskim kinie istnieje moda, by nakręcić chałę, a potem zasłonić się pogłoską, jakoby miała ona aspiracje. Wartość intelektualna jest ważna, ale nie może być stawiana na pierwszym miejscu. Kino artystyczne to również świadomośc tworzenia i środków, które do tego służą. Nawet jeśli rezultat będzie niestrawny dla szerszej widowni, niech to będzie efekt osiągnięty w sposób zamierzony. Kiedy ogląda się "Tatarak", widać, że za kamerą stał człowiek, który ma warsztat. Natomiast ostatni film Bugajskiego to po prostu chała nakręcona przez człowieka, który nie ma pojęcia, jak to się robi. Ambitne porażki przerażają mnie znacznie bardziej niż głupie nawalanki, bo na nie to już nikt nie pójdzie do kina.

Dodaj komentarz